uzbrojona w łyżkę, bez noża
Idzie mi twardo, bez składu.
Zlepki słowne toczą moje myśli.
Wojna podjazdowa z kolokwializmem.
Przegapiłam przystanek,
nie szkodzi.
W okowach bzdur nie ma finezji, ktoś o tym wie.
Położyłam ciało na wznak w kątach przystanku.
Gardłowe dźwięki wycinanek słownych w natarciu.
Porwane zdania spadają sznurem na mój łeb.
Jeden chuj. Wstyd.
Brakuje mlecznych zupek z płatkami w kształcie A,
tak dzielnie wypluwanych w koszmarkowie.
Teraz wzdycham do kleiku ryżowego.
Sprzężony atak literowy saperów słownych.
Tramwaj.
Kobieta w zielonym targa magiel pod pachą,
dwie inne, cały ogród stokrotek.
Nie piję. A może powinnam.
Myślałam, że facet obok to czyjaś eks.
Korpusy brutalnych szmir
napadają znienacka.
Z prawej nadciąga gwardia
niespokojnych wykończeń.
Przeczekam ten nurt,
uzbrojona w łyżkę, bez noża.
